Bezsenności
Są takie dni, kiedy wiem, że wieczorem nie będę
mogła zasnąć. Dzisiaj wypada jeden z nich. W tych okresach próbuję skupić
się na czynnościach pozornie prozaicznych, żeby odgrodzić się od wszystkiego,
co panoszy się w moim środku. Trzy razy sprzątam szafę. Rysuję wzory palcem na
puchatej wykładzinie. Obgryzam skórki przy paznokciach i denerwuję się, bo
wiem, że potem będzie bolało. Rozprostowuję sreberka po czekoladkach i układam
je warstwami na stoliku.
W takie dni mam w środku bardzo dużo plątanin
i amazońskiego gąszczu.
Przez bardzo długi okres byłam najprawdziwiej
zafrapowana, jak to opisać, co z tym zrobić i dlaczego to zrobić, żeby to
to miało właściwie ręce i nogi. Zazwyczaj próbuję wewnętrzny miszmasz zamienić
w miszmasz słowny, bo to jedna z najbezpieczniejszych dla mnie dziedzin.
Ale ubieranie słów jest czasami wyjątkowo trudne, bo może niektóre sukienki są
dla nich zbyt kwieciste a rękawy od swetrów za długie i trzeba je podwijać.
Pośród wszystkich delikatności, którymi się
otaczam, pośród mnogich elementów czułości i nieporadnych sercowych nabrzmień,
są dni, w których moje żyły pełne są nieznośnych zastojów, które sama sobie
zbudowałam.
Nierzadko nawiedzają mnie emocjonalne dżungle,
takie jak ta w tym momencie, kiedy jest ciemno, moje dłonie zastygają nad
klawiaturą albo co jedno słowo albo w ogóle, co jakiś czas mrużę oczy i
wyglądam przez okno, żeby zmiękczyć światło żółtych latarni. Jestem pełna
wyolbrzymionego niespokoju, który przechodzi przeze mnie jak tornado i plącze
moje włosy, i plącze moje myśli, i plącze mi grunt pod nogami, i wiem, że nie
będę mogła zasnąć. Co jakiś czas drapię się po nosie i zastanawiam się, po co
mi to wszystko. I nie mam wcale na myśli poczucia egzystencjalnej pustki, mam
na myśli raczej permanentne zdziwienie, że oto ja, Pola, dzień dobry, zostałam obdarowana
straszliwymi możliwościami przetwarzania uczuć, romantyzowania potłuczonych
doniczek i wzruszania się, bo ktoś ustąpił komuś miejsca w tramwaju. I po co mi
to wszystko, skoro nie wiem jeszcze, jak z tego umiejętnie korzystać.
Czasami bardzo się denerwuję, że nie mogę tak
o, normalnie, po ludzku, pójść spać i zasnąć i przespać dziewięć godzin i
obudzić się bez twarzy opuchniętej jak po użądleniu dwudziestu os. Czasami
bardzo się denerwuję, bo gdzieś tam w środku zapada się we mnie splot nie słoneczny
tylko księżycowy, i wszystkie jego kratery stanowią plątaninę rzeczy, do
których kompletnie nie mam głowy ani serca, co gorsza, przepraszam. I nie wiem, co z tym zrobić. Staram się
mówić wszystkim o wszystkim, ale zapominam, że nie wszyscy powinni słuchać o
wszystkim, więc myślę sobie, że zrobiłabym coś bardziej niesamowitego niż
zwykle, i na tym powinno mi upłynąć życie. Bo przecież ja się nie godzę na jakiś
tam normalny byt, w którym codziennie będę wstawała o szóstej piętnaście i
ususzę dwadzieścia paprotek w przeciągu półtora roku.
Wiem, że mogłabym inaczej. Mogłabym kompletnie
nie ekscytować się tym, że jeszcze nikt nigdy nie rąbnął mnie książką w głowę;
mogłabym wcale nie planować tego, co ugotuję, jak już będę miała swój dom i
przyjadą do mnie rodzice; mogłabym skupić się na przyziemności i pamiętać, żeby
podlewać te paprotki i jeść pięć posiłków dziennie a nie dwa albo osiem, i być
może mogłabym być w tej opcji nawet szczęśliwa, ale tego nie wiem na pewno, bo
skąd miałabym wiedzieć, jeśli tego nie spróbowałam.
Czasami myślę, że mój nieustanny i wariacki
pęd do życia stanowi pewną materię z gatunku tych bardziej
problematycznych, ale z drugiej strony chyba jestem przez niego
definiowana. Definiuje mnie to, że cały czas muszę być w ciągu myślowym i
symbolicznym, że w teorii gardzę horoskopami, no ale dobra, jak mi powiedzą, że
wszystkie wagi są romantyczne i mądre, to oczywiście że taka jestem, i nie
przeszkadza mi życie w samospełniającej się przepowiedni.
Daję sobie prawo do tego, żeby być definiowana
przez jednostki niezdefiniowane samodzielnie, bo przepełnia mnie fluktuacja,
przepełnia mnie zmienność funkcji i ich asymptotyczność, a także ogólna myśl,
że ludzie są krusi w bardzo ładny sposób i chciałabym oddać im cząstkę siebie,
i nie zatracić mnie samej. To jest trochę tak, jakbym znowu miała dwanaście
lat, była w parku rozrywki, siedziała w fotelu na wysokim słupie i nie
wiedziała, kiedy spadnę. Mój żołądek zamienia się w czekoladową masę i
przygważdża mnie do fotela, a kiedy w końcu dźwignia zwalnia i opadam
z wielką prędkością, nie mogę wydać z siebie żadnego dźwięku, bo taka
jestem zadziwiona, tak uradowana, tak poszukująca tego, co jeszcze nie
nadeszło, ale wkrótce przyjdzie.
Dzisiaj nie będę mogła zasnąć i mniej więcej
do drugiej trzydzieści będę wpatrywała się w niewyraźne światła mijających aut.
Będę chciała być w jednym z nich, żeby może spróbować dogonić to, co
nieuchwytne, niezbadane i nieistniejące w świecie rzeczywistym, i boję się, że
mi to umknie, tak jak boję się, że umknie mi moja młodość, umknie mi sto jeden
słów, umknę sama sobie.
Ale czy ja muszę właściwie umykać
Komentarze
Prześlij komentarz