Może w końcu ktoś inny niż ja
Większość wieczorów polega u mnie na odczuwaniu żalu,
że sobie nie radzę.
Ja się tak zastanawiam, wiecie, jak to jest, że sobie
nie radzę.
Albo może próbuję sobie poradzić, ale rezultat prób
jest daleki od tego, który sobie kiedyś zaplanowałam. Planuję wszystko, co
mogę. Ogólnikowo rzecz ujmując, mam zaplanowane życie na dziesięć lat do
przodu. Kiedy znowu się wyprowadzę od wyprowadzki, ile miesięcy spędzę tu, ile
miesięcy spędzę tam, kiedy postanowię obciąć włosy, kiedy kupię fotel, kiedy zrobię
własne garden party, ile dzieci urodzę, ile papierosów wypalę.
Przyziemność.
A ja Wam tutaj od ponad roku usiłuję wmówić, że
cechuje mnie spontaniczność i momentalny zachwyt. Bzdura.
Jak się rozpaczliwie usiłuje trzymać życie w garści,
to jedno spóźnienie tramwaju wywołuje lawinę katastrof. Jestem taka
rozpaczliwie trzymająca i wybiegam myślami do przodu, bo nawet opóźnienia
komunikacji miejskiej są przeze mnie starannie wykalkulowane.
Trzy minuty.
Cztery.
Dzisiaj siedem, matko boska, no ale dobrze, nie
denerwuj się, miałaś to przecież uwzględnione w rezerwuarze czasu.
Na etapie, na którym jestem, planowanie ogromnie
pomaga. Daje mi poczucie zewnętrznej stabilizacji, bo ta wewnętrzna dawno
postanowiła mnie opuścić.
Nigdy nic się nie toczy zgodnie z moimi planami.
Ale kiedy porażki następują jedna po sobie, po kolei,
a nie wszystkie na raz, łatwiej mi je znieść. Planując, jestem przygotowana na
to, że z wielkim prawdopodobieństwem dziewięćdziesiąt dziewięć procent
starannie ustawianych przeze mnie wydarzeń rozproszy się zupełnie w przeciągu
następnej doby. A i tak to robię.
Kiedy się ze mną rozmawia, potrafię zasypać
zadziwiającą ilością szczegółów. Wchodzę do kuchni i zaczynam wyliczać, że
trzeba zrobić pranie, trzeba to pranie powiesić, potem trzeba ugotować obiad,
potem spakować się na zajęcia, bo jeśli zrobię to następnego dnia rano, spotka
mnie katastrofa. Pranie trwa z reguły czterdzieści cztery minuty.
Rozwieszanie może z siedem. Potem sobie zapalę, okej, kolejne pięć minut,
ale przecież trzeba jeszcze ugotować makaron. Nawet siedzenie na komputerze cechuje
się stałą kolejnością odwiedzanych stron. Nigdy w innym porządku. Czasami
staram się robić to na odwrót, ale zawsze nawiedza mnie uczucie dziwnego
dyskomfortu, któremu nie sposób sprostać.
Tkwię przywiązana do sekwencji, do hierarchiczności, w
jakiś sposób łudząc się, że dają mi one poczucie bezpieczeństwa. Straszliwie
mnie to męczy, może nawet metaforycznie zabija od środka. W środku mam bałagan.
Boże, ja w środku mam kosmiczny rozpierdol, ale nie chciałam pisać tak brzydko,
bo może czytają to jakieś dzieci, w co szczerze wątpię, ale pewnie powinnam
wdrożyć pewien rodzaj cenzury.
Ile godzin będę spać.
Ile alkoholu wypiję.
Ile będę w stanie wytrzymać w butach na obcasach.
Ilu gości w restauracji obsłużę, zanim przestanę być
miła z wyboru.
Ile będę ładować telefon.
Ile stron materiału przeczytam.
Wszystko wiem.
Gdzie ten cały zachwyt, gdzie ulotne celebrowanie
momentów, gdzie zaburzenia wszystkiego, czym się otaczam.
Jedyna spontaniczność, której doświadczam, to włożenie
dwóch różnych skarpetek, co zresztą świadczy o tym, że pewnie jestem piekielnie
nudna. Wiele osób twierdzi, że jest inaczej, a ja mocno zastanawiam się, co
takiego robię i mówię, że inni widzą we mnie więcej niż ja.
Rzadko kiedy znajduję odpowiedź, bo sama zapętlam się
w ustawicznych i bezmiernych kalkulacjach.
Chciałabym potrafić inaczej.
Ale jak się ma nieporządek w sobie, trzeba mieć
chociaż namiastkę porządku na zewnątrz.
Komentarze
Prześlij komentarz