Bezkresy
W ciągu dnia trzy razy odczuwam, że mam przed sobą
bezkres.
Pierwszy bezkres pojawia się najczęściej w okolicach
godziny szóstej rano, kiedy, wciąż przepięknie zaspana obmacuję materac w
poszukiwaniu telefonu i przez przypadek strącam go na podłogę, licząc, że
dzwonienie budzika ustanie. Nie ustaje. Nieskończoność dnia towarzyszy nam w
bardzo prozaicznych czynnościach. Kompulsywnie szczotkuję zęby, chcąc uwolnić
się od wstrętnego zapachu z ust i myślę, jak to możliwe móc się
z kimś całować zaraz po obudzeniu. Konsekwentnie nie spoglądam w lustro,
bo wiem, że moja opuchnięta twarz przypomina marsowe pole bitwy, ze wszystkimi
wypryskami, odgnieceniami od poduszki i ogólnym nieszczęściem. Jem śniadanie,
najczęściej półprzytomnie, bo kto wymyślił, że płatki z mlekiem mogą być
smaczne o wpół do siódmej. Przeglądam wiadomości i nawet wieść o urodzeniu
bliźniąt przez Beyoncé nie wprawia mnie w stan jakiejkolwiek euforii, bo
wszystko jest takie brzydkie, tak nijakie, rozgotowane w przesolonej wodzie.
Wychodzę z domu na tramwaj, albo na autobus, i ktoś mnie prawie potrąca i
myślę sobie że Boże, ja się chyba dzisiaj zapierdolę, przecież wracam do domu
dopiero za siedem/dziesięć/trzynaście godzin, a każda z nich będzie się
równała dwóm lat na Saturnie.
Taki bezkres nazywa się Bezkresem Fatalnym.
Drugi bezkres dopada mnie w okolicach połowicznych, to
znaczy w połowie zmiany w pracy, w połowie obiadu, w połowie papierosa, albo w
połowie niczego. Nigdy nie potrafię określić, kiedy właściwie nadejdzie i
zawsze zaskakuje mnie w najmniej odpowiednich momentach. Wówczas zastygam w sposób rzadko kiedy odwracalny, dzierżąc widelec makaronu spaghetti,
którego nitka spada na blat stołu lub z niedopałkiem w ręku. Nie wiem, o
czym wtedy myślę, ale w mojej głowie roi się od rzeczy całkowicie ważnych i
całkowicie zbędnych. Trudno mi zdefiniować nawet pojęcie bezkresu, ale wiem, że
gdzieś tam jest, może nawet obok mnie, bo słyszę jego głos, całkiem wyraźny, bo
mówi mi, że nie zdążę, że muszę iść do bankomatu, że muszę napisać raport, że
muszę przeczytać pół książki, a kiedy pytam się, dlaczego właściwie muszę,
odpowiada, żebym się zamknęła. No to się zamykam, raczej skutecznie i
permanentnie, na jakiś czas, który – jak wszystko w tym bezkresie – jest
nieokreślony. Jak cokolwiek może być właściwie określone, skoro przede mną
rozciągają się fioletowe pola pełne powinności i wyrzutów, które chcą zeżreć
mnie od środka.
Jest to Bezkres Gargantuiczny.
Trzeci bezkres jest moim ulubionym. Trzeci bezkres
jest dobry. Przychodzą późne wieczory, jesienne, wiosenne i letnie, podczas
których siedzę na parapecie przy otwartym oknie i napotykam znajome zapachy pór
roku, a każda z nich jest na swój sposób smutna i niesmutna zarazem.
Przychodzą bezsenne noce, przychodzą długie rozmowy, których treści są tak
absurdalne, że mają prawo bytu tylko po północy i żadna z nich nie nadaje
się do powtórzenia. Przychodzą dekadenckie rozterki, wielce dekadenckie łamanie
się na pół, rozkruszanie na milion kawałków i żmudne ich zamiatanie.
I wreszcie,
przychodzi myśl, że moja młodość jest neonem, jest tysiącem neonów, jarzących
się w nocnych podziemiach, rozciągniętym spektrum nienazwanych barw. Moja
młodość jest zwielokrotnionym pojęciem nigdy nieprzeżytych miłości, nigdy
niedoznanych smutków i nigdy niedoświadczonych radości. W całym tym zamieszaniu
szukam miejsca dla „zawsze“, ale skoro jeszcze nie jest mi dane, myślę, że mogę
trochę poczekać. Moja młodość jest zbitkiem przejaskrawionych momentów,
fluorescencyjnych zdarzeń, wspomnień, których wolałabym nie zapomnieć i
czarnych dziur, o których unicestwienie wciąż walczę. Moja młodość jest tym
wszystkim, czego nie umiem nazwać, a co sprawia, że na moich ramionach pojawia
się gęsia skórka, a ja sama nie potrafię usiedzieć w miejscu. Bo wiem, że mam
przed sobą prawdziwy młodzieńczy ocean, prawdziwą młodzieńczą Saharę, prawdziwy
młodzieńczy koniec świata.
Taki Bezkres jest Bezkresem Absolutnym.
Komentarze
Prześlij komentarz