Ben


Wchodzę do środka po cichu, bo ona jeszcze śpi – właściwie przesypia większość moich wizyt, kilku z nich może nie pamiętać, co czasem nawet mi odpowiada, bo zazwyczaj wtedy się rozklejam. Ale nie dziś. Ordynator powiedział mi wczoraj, że mama jest w lepszym stanie. Siadam na krześle i rozglądam się wokół, targany wyrzutami sumienia, że nie przyniosłem żadnych kwiatów. Sala wygląda żałośnie niczyjo, choć mama jest tu od roku, z krótkimi przerwami. Wzdycham cicho, a kiedy w pokoju nie ma już niczego, na czym mógłbym zawiesić wzrok, zaczynam wpatrywać się w mamę jakbym miał ją widzieć po raz ostatni w życiu.
Chłoniak złośliwy jest wyjątkowo chujowy, a wiem to, bo w pierwszych miesiącach po diagnozie czytałem na ten temat wszystko, co wpadło mi w ręce. Dla mnie i mamy był niemożliwy do rozpoznania: oboje twierdziliśmy, że jej szybkie chudnięcie i słaba kondycja spowodowane były natłokiem pracy. Cyrk zaczął się dokłanie rok temu, tego dnia, gdy nie poszedłem do szkoły. O dziesiątej dwanaście usłyszałem dziwne dźwięki dochodzące z łazienki, jakby ktoś się krztusił. Przez dłuższą chwilę wahałem się, czy tam pójść, mama od zawsze była wybuchowa, ale gdy usłyszałem swoje imię, ośmieliłem się otworzyć drzwi. Widok był przerażający – cała łazienka uwalana była rzygami, a mama klęczała pochylona nad usyfionym sedesem i cienkim głosem prosiła mnie o pomoc. Nie okazałem jej wtedy żadnej czułości, pewien, że wówczas bym się rozpłakał. Wybiegłem na korytarz i wezwałem pogotowie. Pojechałem z nią do szpitala, choć bardzo nie chciałem patrzeć, jak umiera, bo wówczas byłem pewny, że tak to się właśnie skończy. Czekałem z nią na tą pierdoloną karetkę, która uparcie się nie zjawiała, i trzymałem ją za rękę, jakby to miało ją jakoś uratować.
Nie uratowało. Reszta przebiegła książkowo.
Mama wyłysiała i zmarniała w bardzo krótkim czasie – niekończąca się chemia i operacja pozbawiły ją całego wigoru, jaki miała. Przestała się śmiać i złościć, a ja dopiero wtedy odkryłem, jak bardzo mi tego brakuje. Rak zadomowił się w niej na dobre i bardzo często przejmował nad nią kontrolę. Bywały dni, gdy traciła świadomość na długie godziny. Najbardziej pamiętam popołudnie Trzeciego Maja, kiedy mnie nie poznała i zwyzywała od stóp do głów. Rak robił z nią niesamowite rzeczy, sprawiał, że śmiała się wiele razy z tego samego żartu, myliła moje imię i była przekonana, że wszyscy wokół chcą ją zamordować. Wtedy bałem się najbardziej. Wtedy myślałem, że może lepiej by było, gdyby w końcu umarła. Wstydziłem się tych myśli, ale nie mogłem znieść gapienia się przez szybę, gdy miała jeden ze swoich ataków. Widziałem Raka, który zawładnął ciałem mojej mamy i nie zamierzał się poddawać.
Zdarzały się okresy, kiedy było naprawdę dobrze. Jakiś czas po operacji i po skończonej chemii mama czuła się lepiej, częściej się uśmiechała i głośniej mówiła, we wrześniu myślano nawet o przeniesieniu jej do domu. Nie chodziłem do szkoły przez tydzień, sprzątałem każdy centymetr kwadratowy naszego mieszkania, chcąc pokazać jej, że przez tyle czasu dawałem sobie radę. Upiekłem nawet ciasto, co okazało się moim kulinarnym szczytem – kuchnia wyglądała jak po wybuchu atomowym i doprowadzenie jej do porządku zajęło mi prawie całą noc. Ale byłem z siebie dumny. Pojechałem z jabłecznikiem do szpitala.
Tego samego dnia dowiedziałem się, że mamie zostało mniej niż dwa lata życia.
Ciastem nakarmiłem osiedlowe psy.

*

-        - Wszystkiego najlepszego.
-        - Mamo, jest luty. Urodziny miałem w zeszłym miesiącu.
-        - Aż tak źle ze mną jeszcze nie jest. – odpowiada zgryźliwie i uśmiecha się krzywo. – To był żart. Ale masz taką żałosną matkę, że nawet żarty jej nie wychodzą...
-       -  Przestań.
Mama przekrzywia nieco głowę i poprawia kolorową chustkę, która opadła jej na czoło. Odwracam wzrok od jej dłoni – chudych i bladych, z licznymi śladami po wenflonach.
-        - Jak się czujesz? – pytam się po chwili.
-       -  Och, świetnie!
-        - Naprawdę?
-        - Nie.
Parskam śmiechem i spoglądam na nią z wdzięcznością – jej oczy znowu są jej oczami, Rak dzisiaj siedzi gdzieś głęboko, ten głupi Rak, który przez ostatni rok próbował zabrać mi moją mamę.
-        - Jedzenie jest obrzydliwe, chociaż to może dlatego, że cały czas karmią mnie jakąś papką. A ty nie poszedłeś dzisiaj do szkoły.
-        - Proszę? – jak zwykle jestem zaskoczony zmianą tematu, lecz ona zawsze tak ma: potrafi w błyskawiczny sposób przejść od nawijania o składnikach na naleśniki do dumania, ile lat może mieć Hilary Clinton. Kiedyś byłem do tego przyzwyczajony, ale teraz chwile normalności zdarzają się tak okazjonalnie, że zapominam, jak było kiedyś. – No wiesz... – chrząkam teraz, starając się wymyślić jakąś sensowną wymówkę. – Lekcje były dzisiaj skrócone...
-        - Jasne. – przeszywa mnie świdrującym spojrzeniem.
-        - Słowo daję, serio, jak chcesz to napisz do...
-        - Beniamin.
Marszczę brwi i spoglądam na nią z ukosa. To rzadkość.
Moje imię.
Przecież go nie cierpi. Zawsze powtarza, że nazwanie mnie tak było czystym przejawem głupoty. Dlaczego teraz zaczęła go używać?
-        - Tak mam na imię, Lukrecjo. – odpowiadam powoli.
Może nazwała mnie tak, bo jej imię jest tak samo wydumane.
-    - Ben, mówię poważnie. – twarz matki rozciąga się w delikatnym uśmiechu, który usilnie próbuje zwalczyć. – To, że jestem w szpitalu, nie oznacza, że nie wiem o twoich ocenach. Za dwa miesiące zdajesz maturę...
-      - Chrzanić to, mamo. – przerywam i łapię ją za rękę; moja dłoń wydaje się być olbrzymia w porównaniu do jej. – Jakoś sobie poradzę.
-      - Wiem, że sobie poradzisz, mój pełnoletni smarkaczu. Ale nie zawalaj szkoły przez moją chorobę, co?
Na to już chyba trochę późno, odpowiadam w myślach, lecz udaje mi się wygenerować krzywy uśmiech i całkiem przekonujące kiwnięcie głową, co ją wyraźnie uspokaja.
-        - Jak tam w domu? – pyta się teraz.
Nasze mieszkanie to jakaś zasyfiała rudera.
-        - W porządku, co piątek sprzątam.
-        - Widujesz się z babcią?
Ostatni raz widziałem się z nią trzy tygodnie temu. Strasznie się pożarliśmy i od tamtej pory utrzymujemy kontakt jedynie przez smsy.
-     - Jasne, była u mnie w zeszły weekend. Pomogła mi z praniem. Już nie wrzucam razem białych koszulek z czerwonymi swetrami.
-       -  Robisz zakupy?
Jeśli za zakupy uważasz paczkę papierosów albo czekoladę z migdałami, to czemu nie.
-        - Mhm, ostatnio zrobiłem nawet sałatkę.
Okłamywanie jej jest jak bicie niewinnych dzieci.
-      - To dobrze. – mama ściska moją dłoń nieco mocniej i wzdycha głęboko, a potem przymyka oczy. – Cieszę się, że dzisiaj przyszedłeś...
-        - Dzisiaj jest rocznica. – mamroczę cicho.
-     - Co...? – pyta się ona sennym głosem, widzę, że już odlatuje. Lekarz mówił, że ostatnio śpi nawet osiemnaście godzin dziennie. Ponoć to normalne.
-        - Nic, mamo.
-        - Mhm...
Jej uścisk na mojej dłoni nieco lżeje i po chwili mama śpi już głęboko. Wzdycham raz po raz. Jestem wobec niej taki bezradny.
-        - Śpij dobrze, Lukrecjo. – mówię w końcu, po czym całuję ją w czoło i wychodzę.

*

Winda zdaje się zjeżdżać w dół przytłoczona moimi wyrzutami sumienia.
Nie powinienem był tu dzisiaj przychodzić. A nawet jeśli, nie powinienem był tak zasypywać jej kłamstwami. Próbuję siebie usprawiedliwić, że jej niewiedza jest lepsza od wiecznego zamartwiania, że będąc w szpitalu i tak niczego nie zwojuje, ale wciąż czuję w ustach gorycz wstydu i porażki, że wychowała takiego niedojdę.
Choć w zasadzie przez większość dzieciństwa wychowywałem się sam.
Mama zawsze dużo pracowała. Odkąt tylko pamiętam, ciągle nie było jej w domu. Do przedszkola zaprowadzała mnie przed siódmą, a odbierała grubo po czwartej, co czyniło mnie najdłużej kiblującym dzieciakiem w historii. W szkole moim domem zastępczym była świetlica. Mimo, że byłem już na tyle duży, żeby wracać sam do domu, spędzałem na świetlicy całe popołudnia. Niespecjalnie lubiłem siedzieć sam w pustym mieszkaniu, a było ono puste, nawet wtedy, gdy mama wracała do domu. Cały czas wisiała na telefonie, przyjaciele z korporacji nie dawali jej żyć. Dużo się kłóciliśmy, bo odziedziczyłem po niej charakter. Kilka razy musieliśmy kompletować zastawę, bo ze zdenerwowania tłukliśmy talerze. Ale po zbiciu dwóch misek mama mogła od razu przejść do porządku dziennego, całować mnie w czoło i oglądać głupie seriale, płacząc ze śmiechu, w czym zwykle jej wtórowałem.
Taka była.
Po zdiagnozowaniu choroby nie został jej praktycznie nikt. Przez pierwszy tydzień jej pobytu w szpitalu sala była dosłownie zasypana kwiatami. Ale potem kwiaty zaczęły schnąć, a nikt nowy wcale się nie zjawiał. Wszyscy wielcy przyjaciele, redaktorzy i sekretarze byli zbyt zajęci własnym życiem. Mamie było chyba trochę przykro, lecz doskonale to ukrywała. Wiedziała, że gdyby ktoś inny z jej pracy zachorował, również nie miałaby czasu go odwiedzać. Spokorniała. A ja ze zdumieniem odkryłem, że teraz to ona potrzebowała mnie bardziej, niż ja jej.
Może to właśnie dlatego tyle dzisiaj nakłamałem. Bo chciałem jej ulżyć. Niewiedza daje szczęście, a w przypadku mamy owo szczęście to życie w przekonaniu, że jej syn jakoś sobie radzi.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

"Moja odwaga, moja historia" - Vogue Polska

Wszystko/Everything