Ben


Budzi mnie jakaś dziwna niepewność.
Otwieram powoli oczy, sklejone po wielu godzinach twardego snu. Kiedy siadam na łóżku, trochę kręci mi się w głowie, więc staram się patrzeć na krzesło na przeciwko mnie – mija dobrych kilka minut, zanim mebel przestaje się ruszać. Odgarniam włosy z twarzy i ziewam potężnie, czując w ustach smak zgnilizny. Chryste, takim oddechem mógłbym zagazować kupę ludzi. Wciągam powietrze nosem, starając się nie rozchylać zbytnio ust, a potem wygrzebuję spod koca i poprawiam koszulkę, która w nocy podciągnęła mi się aż pod pachy. Pocieram mocno oczy i spoglądam na zegarek wiszący w kuchni.
Wpół do dziesiątej.
Ha.
Lekcje zaczęły się półtorej godziny temu. Chyba dzisiaj już na nie nie dotrę.
Wzruszam ramionami i z całej siły kopię w plecak, znajdujący się pod deską do prasowania, na której piętrzą się sterty brudnych ciuchów. Zamordowałaby mnie, gdyby to zobaczyła. Słowo daję. Omijam stół szerokim łukiem, starając się nie patrzeć na resztki jedzenia z wczoraj i idę do kuchni, oddzielonej od salonu drewnianym blatem. Tam wstawiam wodę na kawę i otwieram lodówkę. Pusto. Nie zwracam uwagi na to, że moje ręce strasznie się trzęsą, gdy odmierzam łyżeczki kawy. Zamiast dwóch sypię do kubka chyba z piętnaście. Zdejmuję wodę z gazu jeszcze zanim czajnik zaczyna gwizdać, taki jestem niecierpliwy. Ponieważ nie ma cukru ani mleka, zmuszony jestem pić ciemną, smolistą ciecz.
Kawa smakuje jak rzygi.
Pociągam kilka łyków i mam wrażenie, że zaraz mnie przekręci. Naprawdę nie wiem, dlaczego codziennie wmuszam w siebie co najmniej trzy kubki. Metafora goryczy życia, czy co? Nie wiem, może. Zatykam palcami nos i piję dalej, a potem włączam stare radio, które aż klei się od brudu. Jakaś kobieta trajkocze wesoło, że już za dwa tygodnie walentynki. Luty to najgorszy miesiąc w roku.

Początek Wszystkiego.

Dzisiaj mija dokładnie rok.

Wracam do salonu, zabierając po drodze ze stołu paczkę papierosów, kupioną wczoraj naprędce. Chyba przewidziałem swój nastrój. Otwieram drzwi balkonowe i wychodzę na zewnątrz. Chłód atakuje najpierw moje bose stopy, potem gołe łydki, gołe ręce a na końcu płuca, kiedy zaciągam się papierosem. Przypominam sobie minę wychowawczyni, kiedy odkryła, że zacząłem palić. To był zeszły marzec, Wszystko dopiero się zaczęło. Strasznie się wkurzyła.
-       Jak możesz być tak bezmyślnym? – krzyczała, waląc w biurko dziennikiem raz po raz. Była strasznie śmieszna, gdy się denerwowała: robiła się czerwona w mgnieniu oka a dziennik latał w jej rękach, jakby zaraz miała cię nim zdzielić. – Po tym, co się właśnie stało?!
Mógłbym dostać raka tylko po to, żeby zrobić jej na złość. Na tą myśl zaciągam się wyjątkowo głęboko i wypuszczam powietrze z zadowoleniem, a potem dopijam zimną już kawę, która nagle stała się lepsza w smaku. Stoję na balkonie przez dobry kwadrans, wsłuchując się w odgłosy miasta. Z dołu dobiega mnie huk pociągów zatrzymujących się na stacji i piski opon, gdy jakiś nieuważny przechodzień chce popełnić samobójstwo na pasach. Piętro wyżej ktoś przeklina siarczyście, a jego słowa tną zimne powietrze. Szklane wieżowce na przeciwko mnie odbijają niebo, zakrzywiając je lekko. Wzrok mam utkwiony w nicości, nawet nie zauważam, gdy z mojego papierosa pozostaje tylko niedopałek. W końcu się reflektuję i zapalam drugiego. A potem następnego. Nie wiem, ile wypalam, ale papierosowy jeżyk w popielniczce robi się coraz większy, a chłód coraz bardziej daje o sobie znać. Spoglądam w dół i widzę, że moje stopy zrobiły się fioletowe. Zabieram z poręczy pranie, które przez noc zesztywniało z zimna i wchodzę do salonu, rzucając ubrania na podłogę.
A potem próbuję się uspokoić, bo to już dzisiaj jest rocznica Początku Wszystkiego. Nie za bardzo mi się udaje, dlatego drżącymi rękami wyłączam radio i opuszczam pokój. Mijam jedne zamknięte drzwi i drugie, aż wreszcie wchodzę do łazienki, znajdującej się na końcu korytarza. Tam pochylam się nad umywalką i sięgam po szczoteczkę, czując, jak chce mi się wymiotować. Moje zsiniałe stopy wyglądają dziwnie na tle ciemnych kafelek. Szoruję zęby tak mocno, że dziąsła zaczynają mi krawić. Spluwam do zlewu i obmywam twarz zimną wodą, której strugi lecą mi za koszulkę. Wreszcie wycieram twarz niebieskim ręcznikiem, nijak pasującym do beżowej łazienki i spoglądam w lustro.
Słodki Jezu.
Ktoś powiedział mi kiedyś, że wyglądam jak trzydziestopięcioprocentowy Aryjczyk. Wtedy się nawet ucieszyłem. Gdyby nagle wybuchła trzecia Wojna Światowa, gestapowcy mieliby ze mną niezły problem (no chyba, że współczesnym Hitlerem okazałby się jakiś murzyn albo skośny, wtedy na pewno miałbym przesrane).  Byłbym tym sam nie wiadomo kim, nawet dzisiaj, kiedy wory pod moimi oczami są widoczne bardziej niż zwykle, niebieskie oczy wyglądają, jakby trochę wyblakły, a ciemne włosy, które normalnie sięgają mi za ucho i są lekko falowane, teraz zdają się być o połowę krótsze i sterczą na wszystkie strony. Skórę mam dziś wyjątkowo bladą, a spojówki zaczerwienione. Jasny podkoszulek jest w połowie mokry i przylepia mi się do klatki piersiowej. Wyglądam odpowiednio jak na to, co mamy dzisiaj.
Wychodzę z łazienki, nie gasząc za sobą światła. Zastanawiam się, o ile wzrośnie za to rachunek za prąd. Bo przecież takie rzeczy powinny mnie obchodzić. Bo przecież od miesiąca jestem dorosły. Nigdy nie chciałem być dorosły, tyle że nikt nie chciał mnie słuchać.
W korytarzu ściągam z siebie koszulkę i rzucam ją na płaszcze zawieszone obok drzwi wejściowych. Przez chwilę rozglądam się po korytarzu, próbując znaleźć coś, co mógłbym na siebie włożyć, ale w końcu dochodzę do wniosku, że chodzenie po własnym mieszkaniu w samych bokserkach nie jest przestępstwem.  W salonie siadam na łóżku, które do niedawna było jeszcze kanapą wciśniętą między dwie wysokie półki z książkami i spoglądam na przeciwległą ścianę. Miesiąc temu zrobiłem tu gruntowne porządki i sprzedałem sąsiadowi drewnianą szafę, której nigdy nie lubiłem. Teraz ściana jest pusta, a na podłodze piętrzą się stosy płyt analogowych, stary adapter i wieża, uschnięte kwiatki i kartonowe pudła. To tam schowałem ostatnio wszystkie zdjęcia, jakie były w domu. Potrzaskałem wszystkie ramki, kalecząc po drodze dwa palce – na dywanie dalej widać kilka kropek zaschniętej krwi. Rozprawiłem się z tym na święta, dzień po tym, jak kupiłem żywą choinkę. Razem z ramkami rozbiłem wszystkie bombki. Po co komu coś takiego, skoro i tak spędza święta samotnie.
Wzdycham ciężko, patrząc na tą durną ścianę. Przydałoby się coś z nią zrobić. Ale nie teraz. Spoglądam na zegarek z wielką gulą w przełyku.
Ja pierdolę.
Za dwie minuty Wszystko się zacznie.

*

Maszeruję zatłoczonymi ulicami, nieustannie myśląc o godzinie dziesiątej dwanaście.
Stałem wtedy na balkonie, dokłanie tak jak dziś, lecz nie paliłem wtedy jeszcze tak ostentacyjnie. Piłem już kawę, to prawda, tyle że wówczas w domu zawsze było mleko i cukier, nie musiałem się więc tak krzywić po każdym upitym łyku. Lodówka zawsze była pełna, radio przetarte z kurzu, deska schowana w szafie, którą już przecież sprzedałem, a kanapa złożona i przykryta kapą. Tamtej środy nie poszedłem do szkoły, bo strasznie źle się czułem. Mój żołądek był zwinięty w supeł, w ustach miałem smak żółci i czułem, że zaraz zwymiotuję. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Może coś mnie tknęło, tak samo, jak tknęło mnie, kiedy spojrzałem wtedy na zegar... tych sześćdziesięciu sekund nie zapomnę chyba nigdy.
-       Patrz, gdzie leziesz!
Zatrzymuję się gwałtownie przed jakąś kobietą, której właśnie zagrodziłem drogę. Na oko jest ode mnie niewiele starsza – nie widzę u niej zmarszczek ani oponki na brzuchu, która, wedle moich wyliczeń pojawia się u kobiet po trzydziestym piątym roku życia; ma bardzo piskliwy i irytujący głos, zakładam, że może być jakąś studentką, jednak jej makijaż i ubranie odwodzą mnie od tego pomysłu. Laska wygląda bardziej jak dziwka niż jak studentka. Tylko po co szuka klientów w samym centrum miasta? Kątem oka zauważam dwóch strażników, przyglądających się jej z chorobliwym pożądaniem. Uważajcie, bo zaraz wam stanie.
Kiedy nic nie mówię, dziewczyna pokazuje mi środkowy palec i znika w tłumie. Stoję jeszcze przez chwilę, a potem wciskam ręce głęboko w kieszenie płaszcza i idę przed siebie, stawiając długie kroki.
Dziesiąta dwanaście, powtarzam w myślach, gdy mijam dwie starsze kobiety krzyczące na siebie na chodniku.
Dziesiąta dwanaście, myślę, gdy widzę parę całującą się przed przejściem dla pieszych; chłopak wygląda, jakby miał zaraz pożreć dziewczynie twarz. Z takim tempem zaraz zliże cały jej makijaż.
Dziesiąta dwanaście, podpowiada mi cichy głosik w głowie, kiedy schodzę do stacji metra; automat biletowy zacina się i nie chce wydać mi reszty.
Dziesiąta dwanaście, wołam w duchu, nie zwracając uwagi na wrzeszczące na cały wagon dziecko oraz otyłą matkę, która przeprasza wszystkich wokół, czerwieniejąc ze wstydu.
Dziesiąta dwanaście.
Oni o niczym nie wiedzą.

*

Miejsce, do którego się udaję, położone jest w ciemnej dupie. Ani trochę nie przesadzam. Kto by pomyślał, żeby zakładać takie placówki w szczerym polu? Po jeździe metrem łapię najbliższy autobus i wysiadam na północnej pętli, czekając na następny. Czas jest względny i rozciąga się jak guma. Moje uszy są czerwone z zimna, a oddechy to spore obłoczki pary, nawet wtedy, kiedy usta mam przytknięte do czerwonego szalika, ciasno owiniętego wokół szyi.
Cały czas pozostały do przyjazdu autobusu spędzam na gapieniu się w najbliższą zamarzniętą kałużę, licząc, że światło na nią padające mnie oślepi. Nie wiem, skąd u mnie te masochistyczne nawyki. Może coś jest ze mną nie tak?
Może.
Autobus przyjeżdża z dziesięciominutowym opóźnieniem. Jestem tak zziębnięty, że nie mam siły psioczyć na głos. Kopię drzwi od starego grata, zanim do niego wsiadam, co wzbudza oburzenie wśród starszych kobiet siedzących na przodzie autobusu. Wiem, że właśnie zostałem oceniony przez nie od butów po czubek głowy.
Takich ludzi nie cierpię najbardziej.
Zajmuję miejce na samym tyle i siadam z twarzą odwróconą do szyby, na której malują się brudne osty. Dziwne. Nigdy nie widziałem czegoś takiego w autobusie. Całkiem mi się podobają. Liczę mroźne rozgałęzienia, starając się ignorować supeł w brzuchu i nerwowe szepty kobiet siedzących z przodu. Krajobraz za oknem zaczyna się zmieniać: wysokie budynki powoli ustępują miejsca dzielnicom z prywatnymi posiadłościami, aż w końcu wyjeżdżamy z miasta i jedziemy wąską drogą, miejscami spękaną od mrozu.
Jechałem tędy już dwieście pięćdziesiąt cztery razy, jeśli licząc w obie strony. Pamiętam każdą podróż, co do jednej. Czasem był to środek nocy, lecz o wiele częściej świt, albo późny ranek. Tylko wtedy odbieram telefony. Często jeżdżę na czyjeś wezwanie. Dzisiaj jest dziewięćdziesiąty siódmy raz, kiedy decyduję się na to z własnej woli.
Przecież nic takiego się nie dzieje.
Nie mam się czego bać.
A boję się jak szlag.
Kolejne przystanki następują po sobie o wiele szybciej, niż bym tego chciał. Stare baby wysiadają na przedostatnim, tuż przed wyjściem rzucając mi nieprzychylne spojrzenia. Kierowca wychyla się zza kierownicy i upewnia, że jestem jedynym pasażerem, po czym wzdycha cicho i wznawia kurs. Ze zdenerowania cały się trzęsę. Gdy zajeżdżamy na pętlę, wyskakuję z autobusu i gnam przed siebie, patrząc pod nogi i klucząc między zamarzniętymi kałużami. Tuż przed wejściem spoglądam na telefon. Dziesiąta dwanaście minęła prawie dwie godziny temu. Przez chwilę mam ochotę wyrzucić komórkę do kosza.
Ale wtedy nie mieliby jak do mnie dzwonić.

*

Zapach, który owiewa mnie w holu sprawia, że mam ochotę natychmiast uciec. Wiecie, to ten rodzaj sterylnego smrodu, od którego puchną wam nozdrza. Zawsze, gdy stąd wracam, piorę wszystkie ciuchy i wietrzę je przez co najmniej tydzień.
Zostaję przywitany przez młodą kobietę w recepcji – uśmiecha się do mnie miło, nawet nie pytając o cel wizyty. Prawie wszyscy mnie tu znają, a ta dziewczyna jest chyba najmilsza z całej obsługi, z wyglądu też niczego sobie, w każdym razie jest na czym zawiesić oko. Przypuszczam, że w zawodzie, który wykonuje panują jakieś normy odnośnie ubioru, lecz wątpię, że owa blondynka się do nich stosuje. Krótkie spódnice, jakie nosi, ledwo co zakrywają tyłek, do tego obcisłe białe bluzki, wybitnie wręcz eksponujące piersi. Jak dla mnie ciut za duże, ale to i tak nie powstrzymuje mnie od gapienia się na jej cycki za każdym razem. Nie jestem jedyny – każdy, kto tylko zawędruje w okolice holu beszczelnie przygląda się dziewczynie. Ludzie przebywający tutaj nie czerpią z życia wiele radości. Może to dlatego laska ubiera się tak, jak chce. Może po prostu wie, że swoim wyglądem sprawia przyjemność innym.
Przemierzam hol szybkim krokiem, a potem skręcam w jeden z korytarzy i gnam w kierunku windy. Nie powinienem się tak spieszyć, przecież wcale tego nie chcę. Tyle że... wszyscy odwiedzający zdają się być w pośpiechu, nie mogę się wyróżniać. Gdybym przechadzał się korytarzami w wolnym tempie, na pewno ktoś zapytałby się mnie, co ja tu robię. Muszę udawać, że mam jakiś cel. I robię to, nawet całkiem sprawnie, choć od tempa, jakie sobie narzucam, bolą mnie łydki. Staję przed metalowymi drzwiami lekko zdyszany i rzucam krótkie spojrzenie na wejście do małej biblioteki, znajdującej się po lewej stronie. Naciskam guzik przywołujący windę chyba z milion razy, chcąc uwolnić się od tego koszmarnego zapachu, zmieszanego tutaj z wonią używanych książek.
Kocham książki, ale chyba tak samo ich nienawidzę. Wszczepiają fałszywy obraz rzeczywistości. Chcesz zostawić swoją dziewczynę i związać się z nową w ciągu dwudziestu czterech godzin? Nie ma sprawy. Pragniesz obdyć podróż dookoła świata, ale nie masz kasy? Zawsze znajdzie się ktoś, kto zaoferuje ci darmową przejażdżkę starym jaguarem, nie będąc przy tym gwałcicielem. Marzysz o uprawianiu seksu w miescu publicznym? Spokojnie, wejdź ze swoją laską do przebieralni w centrum handlowym, na pewno nikt cię nie zauważy. Uwielbiam te banały, słowo daję, ale za każdym razem, gdy zamykam książkę i wracam do rzeczywistości, mam ochotę skoczyć z dachu. Moje życie przy książkach to gówno, a sądząc po tym, jak na razie się toczy, nic nie wróży mu szczęśliwego zakończenia. Mimo to spoglądam w stronę biblioteki tęsknie, zastanawiając się, czy gdybym szczelnie zamknął drzwi i schował się gdzieś między półkami, ten ohydny zapach zelżałby choć trochę.
Winda w końcu przyjeżdża, a ja wchodzę do środka i przeciskam się między upchniętymi ludźmi. Wszyscy śmierdzą tak samo sterylnie. Wyginam rękę pod dziwnym kątem, by móc wcisnąć numer piętra i robię to tak gwałtownie, jakbym naprawdę się spieszył. Dzięki temu nikt się na mnie nie patrzy. Boże, jak to dobrze udawać, że jest się takim samym, jak wszyscy.
Na pierwszym piętrze windę opuszczają trzy osoby, powodując tym samym, że ścisk nieco się zmniejsza i mogę wypuścić powietrze z klatki piersiowej. Drugie piętro zazwyczaj jest mocno oblegane, toteż i tu pozbywam się czterech osób, a na trzecim w windzie zostaję tylko ja i jakiś stary mężczyzna. Facet gapi się na mnie dziwnie, a potem wzdycha cicho i wysiada na czwartym piętrze. Moje usta wykrzywiają się lekko w radosnym grymasie, cieszę się, że jestem już sam, mogę wyciagnąć ręce z kieszeni – dłonie trzęsą się niemiłosiernie, jakbym miał Parkinsona, ale nie muszę już udawać... wtem jednak drzwi otwierają się gwałtownie i do środka wchodzą dwie osoby, trzymające w rękach grube pliki ulotek. Zaciskam zęby i chowam ręce, po czym przekręcam lekko głowę i staram się odczytać tekst na jednej z kartek.

BÓG CIĘ KOCHA

Kurwa, na pewno.
Przewracam oczami ze zniecierpliwieniem, tymczasem mężczyzna i kobieta spoglądają na siebie porozumiewawczo. To chyba Jehowi... co oni tu robią? Zaciskam szczęki jeszcze mocniej, powstrzymując się od śmiechu. Kobieta odwraca się z moją stronę i przysuwa lekko. Trzy, odliczam w myślach, dwa, jeden...
-       Czy chce Pan porozmawiać o Jezusie?
Głos, którym wypowiada to zdanie, jest tak czysty i niewinny, że przez krótką chwilę zdaje mi się, iż dziewczyna ma naprawdę dobre intencje, a słowa przestają być tak irytujące. To pewnie jedna z ich sztuczek, a szkoda. W takim głosie mógłbym się zakochać. Uśmiecham się do kobiety krzywo i odpowiadam:
-       Obawiam się, że nie mam na to dziś czasu, może innym razem: - kobieta i mężczyzna uśmiechają się wyrozumiale, a ja nie mogę się powstrzymać, by nie dodać: - Ale proszę się o mnie nie martwić. Jezus objawił mi się dzisiaj rano w płatkach śniadaniowych.
Drzwi windy otwierają się, a ja wychodzę na korytarz, zostawiając oburzonych Jehowych. Parskam śmiechem, lecz w miarę mojego marszu jest mi coraz mniej wesoło. Zawędrowałem tu zadziwiająco szybko, za szybko. Mijam ludzi, którzy pozdrawiają mnie nieśmiało, no tak, widują mnie przecież od dawna... mam tak ściśnięte gardło, że nie odpowiadam, tylko macham dłonią. Podchodzę do recepcjonistki na miękkich nogach.
-       Czy... m-mogę tam wejść? – mamroczę cicho.
-       Tak, oczywiście. – odpowiada kobieta i wręcza mi zielony fartuch oraz ochraniacze na nogi. – Już na Pana czeka.
Świetnie.
Korytarz zdaje się kurczyć i rozciągać, gdy stawiam krok za krokiem, a robię to naprawdę pomału, bardzo powoli, byle tylko nie... w dupę z tym, wszystko dzieje się tak błyskawicznie... wreszcie podchodzę do tych drzwi, do tej przeszklonej ściany, za którą stałem już tyle razy... wpatruję się niewidzącym wzrokiem w jasny pokój, jasne półki i łóżko, na którym leży moja matka.
Moja matka z rakiem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wszystko/Everything

Środa jest nieparzysta